At the Crossroads:
Latinos in the New Millennium

by Rubén Martínez

Rubén Martínez

Błogosławieństwem i zmorą mojego życia jako pisarki jest to, że często jestem wzywana do wyjaśnienia innym, mojej społeczności, sobie samej, co to znaczy być Latynoską.Takie przedsięwzięcie byłoby niepotrzebne w Salwadorze mojej matki czy w Meksyku mojego ojca; Salwadorczycy i Meksykanie nie muszą się nikomu tłumaczyć, są Salwadorczykami i Meksykanami, kropka; mają inne zmartwienia, takie jak strajki generalne i dewaluacja pieniądza.

Ale urodziłam się i wychowałam w Los Angeles z rodziców-imigrantów i moje rodzinne poczucie miejsca, gdzieś pomiędzy Starym i Nowym Światem, stało się narracją mojego życia. Życie pomiędzy tacos i pupusas, rockiem i merengue, hiszpańskim i angielskim było ekscytującą podróżą. Problem w tym, że życie pomiędzy oznacza również, że możesz być niezrozumiany przez ludzi po obu stronach.

W Hollywood zawsze uważano mnie za Meksykanina… za greasera… za bandytę… za Latynoskiego Kochanka… za Ricky’ego Ricardo. Nawet w grzecznych, literackich kręgach moje pochodzenie etniczne jest ważniejsze od innych intelektualnych i kulturowych identyfikatorów. W Stanach Zjednoczonych istnieje kanon literatury zachodniej, ale ja nie jestem uważany za pisarza zachodniego. Nie jestem też pisarzem z Kalifornii, ani nawet pisarzem amerykańskim. Jestem pisarzem latynoskim, co przyjmuję i odrzucam jednocześnie, ponieważ czuję, że Walt Whitman miał na mnie taki sam wpływ jak Pablo Neruda.

W Ameryce Łacińskiej, jak na ironię, nie jestem w ogóle postrzegany jako Latynos czy Latynos. Dla moich meksykańskich i środkowoamerykańskich kolegów jestem po prostu kolejnym amerykańskim pisarzem. Nieważne, że mówię po hiszpańsku, mam brązową skórę i rodziców ze Starego Świata. Zostałem więc naznaczony jako gringo tam, gdzie nie chcę nim być, a tam, gdzie chcę nim być, zostałem odrzucony. Odmówiono mi mojej in-between-ness przez obie strony, tak jak to było.

* * *

Podzielona Ameryka: ziemia włosko-amerykańska, irlandzko-amerykańska, niemiecko-amerykańska, afroamerykańska, meksykańsko-amerykańska, salwadorsko-amerykańska. Tożsamość hiphenated ma głębokie korzenie w rasowej i etnicznej historii Ameryki, sięgające aż do okresu kolonialnego. Pierwsi osadnicy byli poddanymi brytyjskimi, w przeważającej większości Anglikami i Szkotami. Pod pewnymi względami byli oni Chicanos swoich czasów. Z jednej strony byli świadomi swojego imperialnego rodowodu i tego, że są awangardą projektu kolonialnego. Ale wielu z nich było również prześladowanych w ojczyźnie za przekonania religijne. Nie mogli też zbytnio utożsamiać się z ich ostatecznym przeciwieństwem – rdzennymi Amerykanami. Innymi słowy, mogli czuć się jednocześnie kolonizatorami i kolonizowanymi.

Problem polega na tym, że życie w-Pomiędzy oznacza również, że możesz być niezrozumiany przez ludzi po obu stronach.

Ta ambiwalencja została zinstytucjonalizowana wkrótce po rewolucji. Afrykanie, oczywiście, nie byli uważani za pełnoprawne istoty ludzkie, a ustawa o naturalizacji z 1790 roku uznała, że tylko biali europejscy imigranci mogą ubiegać się o pełne obywatelstwo amerykańskie (części tego ustawodawstwa zostały złagodzone przez 14. poprawkę, ale inne elementy pozostały nienaruszone aż do lat 50. XX wieku).

Przybycie afrykańskich niewolników i fale nowych imigrantów z Europy Południowej, Azji i Ameryki Łacińskiej w ciągu ostatnich 200 lat ponownie otworzyły pierwotną ranę amerykańskiej tożsamości. Praktycznie bez wyjątku, każda grupa przybyszów była poddawana intensywnej ksenofobicznej dyskryminacji. Amerykański wulgarny i obszerny leksykon epitetów rasowych i etnicznych nawet dziś przypomina o tej historii. Rezultatem tej inności, oprócz naturalnej tendencji grup imigrantów do zrzeszania się w enklawach etnicznej solidarności w ich nowym domu, jest hiphenated identity: znak zarówno przynależności, jak i braku przynależności, mieszania się pochodzenia ze Starego Świata i wpływów z Nowego Świata. W rzeczy samej, to właśnie to napięcie leży u podstaw pojęcia tygla, tego dwuznacznego terminu, który nawet dziś wielu Amerykanów przywołuje jako swoje kulturowe credo.

W tym właśnie kontekście Latynosi muszą być traktowani jako kolejna tożsamość hiphenated, ale należy dokonać oczywistych i kluczowych rozróżnień. Większość Latynosów ma pochodzenie meksykańskie, ponieważ Stany Zjednoczone graniczą z Meksykiem i ponieważ większa część zachodniej części Stanów Zjednoczonych była terytorium meksykańskim do 1848 roku. Z dnia na dzień Meksykanie stali się imigrantami; nagle stali się Meksykanami-Amerykanami i automatycznie zostali zdegradowani do przestrzeni społecznej przypisanej niedawno przybyłym: na sam dół drabiny. Mimo to Meksykanie w Stanach Zjednoczonych nigdy nie byli niewolnikami, a więc ich historyczne miejsce nie może być dokładnie porównywane z Afroamerykanami, jak chcieliby niektórzy aktywiści. Ale nie można ich też porównywać z Irlandczykami, Polakami i całą resztą tej motłochu z Europy. Zostali oni wmieszani do tygla, ponieważ garnek jest tak samo symbolem ekonomicznym, jak i kulturowym: Ogromna liczba drugiego lub trzeciego pokolenia potomstwa europejskich imigrantów z początku XX wieku weszła do klasy średniej. Większość Afroamerykanów, wielu Azjatów i większość Meksykanów tego nie zrobiła.

Jeśli mamy wierzyć retoryce o Ameryce, bezklasowym społeczeństwie, to jedynym wytłumaczeniem tego rasowego ekonomicznego faktu życia byłby darwinizm społeczny: Ci, którym się nie udaje, po prostu nie mają tego, co trzeba.

Jeśli mamy wierzyć retoryce o Ameryce, bezklasowym społeczeństwie, to jedynym wytłumaczeniem tego rasowego ekonomicznego faktu życia byłby darwinizm społeczny: The ones who dont make it just dont have what it takes. I takie wyjaśnienia, choć teraz oficjalnie niepoprawne politycznie, wciąż odbijają się echem w amerykańskim dyskursie publicznym i polityce. Nie trzeba patrzeć dalej niż na demontaż programów akcji afirmatywnej w ciągu ostatniej dekady: Podstawowym argumentem stojącym za tą rewizją historii praw obywatelskich jest to, że w rzeczywistości istnieje już równe pole gry, a zatem specjalne traktowanie pewnych grup jest niepotrzebne. If they dont make it without affirmative action… then they just dont have what it takes.

But there is another explanation, one that invokes class, in tandem with race, as an inevitable fact of capitalist democracy. Niemal wszyscy imigranci w historii Ameryki zajmowali się pracą, która sama w sobie nie może zapewnić mobilności społecznej. Wykształcenie zawsze było czynnikiem, który decydował o tym, czy imigrant lub jego dzieci awansują. Indywidualna ambicja liczy się w Ameryce, ale równie ważne jest posiadanie umiejętności i języka niezbędnych do wejścia na konkurencyjny rynek pracy. Faktem jest, że każdy imigrant przybywa na amerykańskie wybrzeże z różnym poziomem wykształcenia, a amerykański system szkolnictwa publicznego jest zadziwiająco niekonsekwentny w oferowaniu dzieciom dokładnie tego, czego potrzebują, by realizować swoje marzenia jako dorośli. Każdy wie, że odsetek dzieci z Beverly Hills High, które idą na studia, jest znacznie wyższy niż w Roosevelt High School we wschodnim Los Angeles. I wszyscy wiemy, gdzie zasoby są lepsze, gdzie nauczyciele otrzymują wyższe pensje, gdzie jest wystarczająco dużo podręczników i komputerów, gdzie jest mnóstwo zajęć pozalekcyjnych. Tyle o równych szansach.

A jednak jako społeczeństwo wciąż pobłażamy takim wstecznym pojęciom, jak kultura ubóstwa, termin ukuty w latach 50. przez skądinąd liberalnego antropologa Oscara Lewisa, który utrzymuje, że nawet gdybyśmy zaoferowali każdemu dziecku dokładnie te same zasoby edukacyjne, dziecko ubóstwa prawdopodobnie pozostałoby biedne, ponieważ, cóż, to jest w jego kulturze. W ten sposób tworzą się stereotypy, czy to leniwego Meksykanina (słabo rozwinięty kraj tropikalny!) lub o wzorcowym, mniejszościowym studencie z Azji (kultura konfucjańska czyni lepszych studentów!).

Duma z kultury Starego Świata to jedno; kwestionowanie podstawowych przyczyn endemicznego ubóstwa w swojej społeczności to zupełnie co innego.

Po prostu, nadal mylimy pojęcia kultury i klasy w swego rodzaju politycznej grze w skorupki, która gwarantuje obfity dopływ taniej siły roboczej. A Latynosi w Stanach Zjednoczonych często wpadają w tę pułapkę. Czując ukłucie kulturowego stereotypu, wiele organizacji politycznych wśród młodych Meksykanów-Amerykanów w ciągu ostatnich 40 lat miało zdecydowanie nacjonalistyczny charakter, odwołując się do wielkości pierwotnej kultury meksykańskiej, czyli historii Azteków, jako ratunku przed białą supremacją. Posiadanie dumy z własnej kultury Starego Świata to jedno; kwestionowanie podstawowych przyczyn endemicznego ubóstwa w naszej społeczności to coś zupełnie innego. Prawdziwie wielkie momenty polityczne miały miejsce tam, gdzie aktywiści dostrzegali skrzyżowania między kulturą a klasą, jak na przykład posiadanie sztandarów z podobizną Dziewicy z Guadalupe, katolickiej patronki Meksyku, na czele marszów organizowanych przez migrujących robotników rolnych poszukujących lepszych warunków pracy.

Co ciekawe, imigranci wśród Latynosów są tymi, którzy najczęściej koncentrują się na kwestiach nierówności klasowej, a nie na wojnach kulturowych, w które Meksykanie-Amerykanie tak chętnie angażowali się przez lata. Jest to najwyraźniej efekt dorastania w Starym Świecie, gdzie kasty ekonomiczne są źródłem większości politycznych napięć. Nie chodzi mi o to, że Meksykanie-Amerykanie przez cały ten czas szczekali na niewłaściwe drzewo polityczne. Chodzi raczej o to, że drugie i trzecie pokolenie może się wiele nauczyć od imigrantów, i vice versa. W historii kolonialnej i postkolonialnej ludzie używali rasy, by usprawiedliwić klasę, a klasy, by usprawiedliwić rasę. Sprzeczność ta osiągnęła swoją apoteozę w Ameryce, właśnie dlatego, że mieliśmy być wyjątkiem od Starego Świata pod względem klasowym, a idealizm demokratyczny głosi, że rzeczywiście wszyscy jesteśmy stworzeni równymi.

A nasza kultura nadal się rozwija po tej stronie granicy, znajdując nowe sposoby ekspresji, mieszając się i dopasowując do reszty amerykańskiego popu.

I tak Meksykańscy Amerykanie, wraz z pochodzącymi z klasy robotniczej Karaibami i, coraz częściej, Amerykanami z Ameryki Środkowej, są przykładem zarówno tego, co jest wspaniałe w Ameryce, jak i tego, co jest okropnie złe w tym samym czasie. Pomimo przeszkód, Latynosi osiągnęli wiele w USA. Ta społeczność zaoferowała bohaterów wszelkiego rodzaju, od Césara Cháveza na polach kalifornijskiej Doliny San Joaquin do bezimiennych Chicanos, którzy dzielnie walczyli w amerykańskim wojsku od czasów II Wojny Światowej. I nasza kultura nadal rośnie po tej stronie granicy, znajdując nowe sposoby ekspresji, jak to miesza się i pasuje do reszty amerykańskiego popu.

Latynosi w USA są wyraźnie na rozdrożu dzisiaj ekonomicznie, politycznie, kulturowo. Census 2000 liczy nas jako największą grupę mniejszościową w USA; wśród urodzonych za granicą (którzy stanowią wyższy procent całej populacji dziś niż w jakimkolwiek innym czasie od początku XX wieku), jesteśmy zdecydowaną większością. Co więcej, nasza populacja nie jest już skoncentrowana na południowym zachodzie. Jesteśmy rozsiani po całej Ameryce, obecni w każdym większym mieście, a nawet w setkach małych miasteczek w głębi lądu. Jesteśmy również obecni w głównym nurcie kultury. Latynoskie osobowości Carlos Santana, Jennifer Lopez, Ricky Martin są modne. W miejscach takich jak Kalifornia, pojawiła się skromna władza polityczna: Istnieje nowa klasa latynoskich urzędników wybieranych na wszystkich szczeblach władzy, od ratusza do Izby Reprezentantów.

Ale żaden z tych znaków nie gwarantuje, że ta społeczność wzniesie się ponad historię dyskryminacji i gettoizacji, która charakteryzowała ją przez ostatnie półtora wieku w Ameryce. W chwili, gdy piszę te słowa, antyimigranccy aktywiści w Anaheim w Kalifornii wychodzą na ulice, żądając deportacji nielegalnych imigrantów. Edukacja publiczna w śródmieściu, gdzie mieszka większość Latynosów, jest wciąż gorsza. Stereotypowe postacie nadal plamią nasz obraz na ekranach Hollywoods, a w nocnych wiadomościach, nadal gramy zwykłe role gangsterów i władców narkotyków.

Latynosi mają możliwość odegrania ogromnie ważnej roli politycznej w nadchodzących latach, gdy Ameryka dorasta do swojego nowego ja, nowego, nie-białego ja większości. Możemy odegrać rolę budowniczych mostów, przywrócić do polityki koalicje nie tylko z wygody, ale oparte na moralnej integralności solidarności docierającej do Innego, rozpoznając siebie w twarzy, która najmniej nas przypomina. Jeśli jesteśmy szczerzy wobec samych siebie, to właśnie taką rolę będziemy odgrywać. Ponieważ zawsze żyliśmy pomiędzy.

Rubén Martínez, redaktor naczelny w Pacific News Service, jest Loeb Fellow na Uniwersytecie Harvarda. Jest autorem książki Crossing Over: A Mexican Family on the Migrant Trail (Metropolitan/Holt) i The Other Side: Notes from the New L.A., Mexico City and Beyond (Vintage).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.