Subscriber Only

Sign in or Subscribe Now for audio version

„Zanurzenie się w książce lub długim artykule było kiedyś łatwe. Mój umysł wciągał się w narrację lub zwroty akcji, a ja spędzałem godziny na spacerach przez długie odcinki prozy. Teraz to się już rzadko zdarza. Teraz moja koncentracja często zaczyna się obniżać po dwóch, trzech stronach. Robię się nerwowy, gubię wątek, zaczynam szukać czegoś innego do roboty. Czuję się tak, jakbym ciągle ciągnęła mój zbłąkany mózg z powrotem do tekstu. Głębokie czytanie, które kiedyś przychodziło mi naturalnie, stało się walką”. Brzmi znajomo? Opisując w „The Atlantic Monthly” swoje własne zmagania z utrzymaniem swojej uwagi przed kurczeniem się jak skóra dzikiego osła w powieści Balzaca, Nicholas Carr przytacza brytyjskie badania nawyków badawczych wśród odwiedzających dwie poważne naukowe strony internetowe, które sugerują bardziej ogólny problem: że „użytkownicy nie czytają online w tradycyjnym sensie; w rzeczywistości istnieją oznaki, że pojawiają się nowe formy 'czytania’, jako że użytkownicy 'power browse’ przeglądają horyzontalnie tytuły, strony treści i streszczenia w poszukiwaniu szybkich korzyści. To prawie wydaje się, że idą online, aby uniknąć czytania w tradycyjnym sensie.”

Almost wydaje? Nie wiem jak Pan Carr, ale ja nie mam wątpliwości, że idę do Internetu, aby uniknąć czytania w tradycyjnym sensie. Pytanie brzmi, jak bardzo winny muszę się z tego powodu czuć? W jego opinii, przypuszczalnie całkiem sporo, ponieważ czytając online tak często, jak to robię, pozbawiam się możliwości czytania offline. Na koniec dochodzi do jeszcze bardziej niepokojącego wniosku, pisząc, że „w miarę jak zaczynamy polegać na komputerach, by pośredniczyły w naszym rozumieniu świata, nasza własna inteligencja spłaszcza się do poziomu sztucznej inteligencji”. A jeśli tak jest w przypadku weteranów czytelnictwa, pomyśl, o ile gorzej musi być dla jeunesse dorée wieku informacyjnego, jeśli nigdy nie rozwinęli nawyków, które towarzyszą „głębokiemu czytaniu” w pierwszej kolejności.

To właśnie te biedne kulturowe sieroty, dla których „wyszukiwanie informacji” online jest jedynym rodzajem czytania, jakie znają, są głównym przedmiotem zainteresowania Marka Bauerleina w jego nowej książce, The Dumbest Generation: How the Digital Age Stupefies Young Americans and Jeopardizes Our Future. Można by pomyśleć, że cała zagrożona przyszłość to zbyt poważna sprawa jak na frywolność pozostałej części podtytułu: Or, Don’t Trust Anyone Under 30 (Nie ufaj nikomu poniżej 30 roku życia). Ale profesor Bauerlein, który uczy angielskiego na Emory University i jest byłym dyrektorem ds. badań i analiz w National Endowment for the Arts, nie zawsze jest pewien, na ile „najgłupsze pokolenie” jest, a na ile nie jest śmieszne. W końcu to nie do końca ich wina, jeśli – jak mówi – zostali „zdradzeni” przez mentorów, którzy powinni byli nauczyć ich lepiej. Jednak wydaje się on zgadzać z Nicholasem Carrem, że to, czego jesteśmy świadkami, to nie tylko załamanie edukacji, ale deformacja samej idei inteligencji.

To, jego zdaniem, jest przynajmniej częścią tego, co jest odpowiedzialne za tak zwany „Efekt Flynna”, dzięki któremu suma ludzkiej inteligencji wydaje się wzrastać z każdym pokoleniem.

Im bardziej testy kładą nacisk na „wyuczone treści”, takie jak słownictwo, techniki matematyczne i wiedza o kulturze, tym mniej widoczny jest Efekt Flynna. Im bardziej obejmują one materiał „zredukowany kulturowo”, łamigłówki i obrazki, które nie wymagają kontekstu historycznego lub werbalnego, tym większe są zyski na powierzchni. Co więcej, znaczenie tych przyrostów poza samym testem maleje. „Wiemy, że ludzie rozwiązują problemy na testach IQ; podejrzewamy, że te problemy są tak oderwane lub tak wyabstrahowane od rzeczywistości,” zauważył Flynn, „że zdolność do ich rozwiązywania może z czasem odbiegać od zdolności rozwiązywania problemów w świecie rzeczywistym, zwanej inteligencją.”

W innym miejscu Bauerlein również powtarza słowa Carra, powołując się na badania nawyków czytania online, które odkryły coś, co nazwano „F-kształtnym wzorcem czytania treści internetowych”. Jest to technika czytania poziomo w poprzek pierwszych kilku linii tekstu, następnie w połowie drogi w poprzek dla kilku więcej, a wreszcie pionowo resztę drogi w dół strony. Nie może być niewielu z nas, którzy nie czują się winni uznania na ten opis. Przyłapany! Nawet ci, którzy przybyli do sieci późno w życiu nie są tak bardzo różni, a następnie, od piątoklasistów, którzy, jak dyrektor szkoły podstawowej powiedział Bauerlein, postępować w następujący sposób, gdy są one przypisane do projektu badawczego: „wchodzą do Google, wpisują słowa kluczowe, pobierają trzy odpowiednie strony, wycinają i wklejają fragmenty do nowego dokumentu, dodają własne przejścia, drukują go i oddają.”

Jak słusznie zauważa The Dumbest Generation, „model ten polega na wyszukiwaniu informacji, a nie na tworzeniu wiedzy, a materiał przechodzi z sieci do pracy domowej, nie mieszcząc się w umysłach uczniów.” Ogólnie rzecz biorąc, nawet ci, którzy są najbardziej entuzjastycznie nastawieni do nowych sposobów uczenia się, prawdopodobnie mają tendencję do trzymania się przekonania, że edukacja ma, lub powinna mieć, przynajmniej coś wspólnego z tworzeniem miejsc w umysłach uczniów – i to pomimo tego, że lekceważenie roli pamięci w edukacji przez profesjonalnych edukatorów sięga co najmniej trzech pokoleń wstecz, na długo przed tym, jak komputery zostały kiedykolwiek uznane za narzędzia edukacyjne. To, nawiasem mówiąc, powinno zmniejszyć nasze zdumienie, jeśli nie przerażenie, stopniem, w jakim establishment edukacyjny, zamiast patrzeć na te wydarzenia z niepokojem, dostosowuje swoje rozumienie tego, czym jest edukacja, do nowych realiów tego, jak nowe pokolenie „netizens” faktycznie się uczy (i nie uczy), zamiast próbować dostosować dzieci do niezmiennych standardów nauki i uczenia się.

Oczywiście, jak wszyscy my, nałogowi googlarze, już wiemy, tak jest o wiele łatwiej. Więc co, jeśli dzieci nie czytają poprawnie (w świetle ich dziadków) lub nauczyć się trudniejszych umiejętności logiki i analizy, które pochodzą z tego rodzaju czytania? Odpowiedzią jest zdegradowanie zdolności werbalnych i liczbowych do „umiejętności niższego rzędu” w porównaniu z umiejętnościami przestrzennymi, gromadzenia informacji i rozpoznawania wzorów, które rozwijają się dzięki godzinom spędzonym przed ekranem komputera. Bez wątpienia będzie to tylko pierwszy krok w serii ogłupiania, które będzie podążać za naszymi młodymi cybernautami przez całą drogę przez szkołę średnią, college i szkołę wyższą, aż w przyszłości wszyscy wyjdą na końcu procesu edukacyjnego z doktoratem z googlowania. Dlaczego powinniśmy koniecznie zakładać, że potrzebują czegoś więcej?

Indeedeed, są tacy – tacy jak Larissa MacFarquhar, którego 1997 esej w Slate, „Who Cares If Johnny Can’t Read? The value of books is overstated,” jest cytowany przez profesora Bauerleina – którzy uważają (lub udają, że uważają), że alarmiści są winni „sentymentalizacji książek”. Cytuje on również profesora literatury renesansowej, który powiedział mu kiedyś: „Słuchaj, nie obchodzi mnie, czy wszyscy przestaną czytać literaturę….. Tak, to mój chleb powszedni, ale kultury się zmieniają. Ludzie robią różne rzeczy.” Jest odpowiednio oburzony na taki bezwstydny filistynizm:

Co powiedzieć o hiperwykształconej, wysoko opłacanej nauczycielce, strażniczce tradycji literackiej, której powierzono przekazywanie uczniom wartości literatury, która okazuje tak mało szacunku dla swojej dziedziny? Nie mogę sobie wyobrazić matematyka, który powiedziałby to samo o matematyce, czy biologa o biologii, a jednak, co smutne, uczeni, dziennikarze i inni strażnicy kultury bez większego żalu godzą się na degradację swojej prowincji.

Wszystko to jednak wydaje się dość dziwne, że uważa on to za kwestię zaniedbania lub nieumyślności i nie zauważył, że profesorowie sztuk pięknych, języków i nauk humanistycznych już dawno przestali być, czy nawet chcieć być, „strażnikami kultury”. Ich wielki refus w odrzuceniu tej tradycyjnej roli nie miał nic wspólnego z pojawieniem się komputerów.

To, co miało związek, to oczywiście polityka, a książka Bauerleina – być może ze względów dyplomatycznych i aby uniknąć zaszufladkowania jako „prawicowa” – ma na ten temat zbyt mało do powiedzenia. Literatura nie jest jak dotąd własnością „strażników kultury”, lecz politycznie umotywowanych niszczycieli kultury tradycyjnej. Większość jego kolegów profesorów nie jest zainteresowana „wielkimi” dziełami tradycji zachodniej – w istocie odrzucają oni samą ideę „wielkości” – z wyjątkiem „dekonstrukcji” jej, wraz z dziełami, którym ją przypisano, pokazując, jak ich niezbadane założenia polityczne przyczyniły się do wzmocnienia patriarchalnego, imperialistycznego, rasistowskiego i homofobicznego fundamentu, na którym zbudowano tradycyjne społeczeństwa. Dopiero teraz, w pracach naszych najbardziej zaawansowanych teoretyków, założenia te zostały w końcu ujawnione i zdemaskowane za to, czym są.

Innymi słowy, „mentorzy” nie tylko zdradzili swoich uczniów, ale potępili samą ideę mentorstwa w czymkolwiek innym niż narzędzia dekonstrukcji, które pozwalają im ustawić się w pozycji wyższości – a nie pokornych akolitów – kultury, którą studiują. Studenci nie są więc zapraszani do kontemplowania „najlepszego, co zostało powiedziane i pomyślane na świecie”, którego znajomość jest tym, co wiktoriański apologeta patriarchatu, Matthew Arnold, nazwał kiedyś kulturą, lecz uczeni są dziś, by szydzić z ukrytego rasizmu, seksizmu i tak dalej. Uczą się o przeszłości tylko po to, by potwierdzić swoją naturalną pogardę dla niej. Podobnie jak redefiniowanie edukacji jako zdobywania umiejętności wyszukiwania informacji, jest to pójście z prądem kultury młodzieżowej, która zaczyna się od zrzucenia jarzma przeszłości i odrzucenia rodzaju samozaparcia koniecznego do zdobycia trudniejszego rodzaju osiągnięć edukacyjnych.

Czy profesor Bauerlein jest nieszczery, kiedy pyta: „Jeśli 81 procent pierwszaków w ’03 przeczytało cztery lub mniej książek w ciągu całego roku, a seniorzy obniżyli tę ponurą liczbę do zaledwie 74 procent, można się zastanawiać, dlaczego kursy w college’u nie zainspirowały ich do sięgnięcia po książki w szybszym tempie”? On musi wiedzieć, że to po prostu nie jest to, co większość kursów uniwersyteckich ma już robić. Jeśli nasi młodzi ludzie przedzierają się przez swoje kariery edukacyjne, czytając mniej niż kiedykolwiek wcześniej dla własnej przyjemności lub oświecenia, to czemu się dziwić? Nikt nigdy nie nauczył ich, że książki mogą być czytane dla przyjemności lub oświecenia – lub w jakimkolwiek innym celu niż bycie zdemaskowanym jako zakodowana racjonalizacja bezprawnej władzy klas rządzących, którą naprawdę są. Po co miałbyś czytać choćby jedną linijkę literatury, jeśli to wszystko, co miałaby zawierać?

Nie jest więc przypadkiem, że młodzi ludzie są odcięci od tradycji, jak ubolewa Bauerlein. Złe nawyki wynikające z nadmiernego uzależnienia od komputerów i wyszukiwarek internetowych to inna sprawa, ale trudno uznać to za przypadek, jeśli stwierdzimy, że amerykańska edukacja jest wydrążona od wewnątrz przez siły społeczne i kulturowe, które dla wielu wydają się łagodne lub nieszkodliwe – a w niektórych przypadkach wręcz filoedukacyjne. Z pewnością ma on rację, podkreślając znaczenie wśród tych sił bezrefleksyjnej technofilii w rodzaju tej, która prowadzi Stevena Johnsona, autora książki z 2005 roku o prowokacyjnym tytule Everything Bad is Good for You, do bezkrytycznego zachwytu nad rozrywkami ery informacyjnej. Ale podczas gdy Bauerlein bierze Johnsona na celownik w kilku punktach, wydaje się on sugerować, że wszystko, co nasi wychowawcy muszą zrobić, to wystawić swoich podopiecznych na jakąś lepszą alternatywę dla „zwykłych rzeczy kultury młodzieżowej” – to znaczy „głupich dramatów, słownych klisz i ekranowej psychodelii”, nie wspominając o „MySpace, YouTube, blogach nastolatków i Xboxie dodanym do Tupaca i Britney, Titanica i Idola.”

Prawda, „nie ma lepszego wytchnienia od bombardowania niż czytanie książek”, choć Bauerlein niestety nie rozróżnia książek „literatury popularnej” i „klasyki”. Być może „książki dają młodym czytelnikom miejsce na zwolnienie tempa i refleksję, na znalezienie wzorców do naśladowania, na obserwowanie własnych burzliwych uczuć dobrze wyrażonych, lub na odkrycie przekonań moralnych, których brakuje w ich rzeczywistych sytuacjach”, ale skąd pomysł, że większość dzieci chce robić którąkolwiek z tych rzeczy? A jeśli nie, to czy należy je do tego zmuszać? W jaki sposób proponuje on, by ograniczyć ich konsumpcję śmieciowej kultury, o której tu mowa, aby spędzały więcej czasu z książkami? Innymi słowy, czy nie jest to problem dyscypliny? A tam gdzie nie ma dyscypliny, jak proponuje ją wprowadzić?

„Młodzi ludzie”, słusznie zauważa, „potrzebują mentorów, którzy nie podążają z prądem młodzieżowym, ale zdecydowanie się mu przeciwstawiają, reprezentują coś mądrzejszego i szlachetniejszego niż kakofonia życia społecznego.” Ma też rację, że potrzebują oni więcej czasu z dala od komputera, aby nabyć umiejętności „głębokiego czytania”, zalecane przez Nicholasa Carra. Ale nie jest prawdopodobne, że uzyskają którąkolwiek z tych umiejętności tak długo, jak wielu pedagogów będzie trzymać się aksjomatycznego przekonania, że nie tylko „nauka może być zabawą”, ale że musi być zabawą, i równie aksjomatycznego odrzucenia tego, co może powodować ból i upokorzenie, nawet jeśli jest to produktywne dla prawdziwej nauki. To jest prawdziwe zagrożenie dla przekazu kultury między pokoleniami. Profesor Bauerlein zdaje się czasami to dostrzegać, ale nie podkreśla tego wystarczająco mocno, ani nie odnosi tego do ruchu samooceny, który ma swoje własne powody, by promować ideę bezbolesnego uczenia się.

Podobnie, choć dostrzega i poświęca sporo czasu na oczernianie tradycji, nie dostrzega, że jest to część większego ahistoryzmu, który nie tylko neguje znaczenie przeszłości, ale w rzeczywistości uczy, że przeszłość nigdy nie istniała, chyba że jako niedoskonała wersja teraźniejszości. To, co Herbert Butterfield nazywał „whigowską interpretacją historii”, doprowadzone do skrajności, teraz ujawnia się jako to, czym zawsze było: zaprzeczeniem historii. To bardzo obszerny temat, a ta książka nie jest zbyt obszerna. Jednak to, co robi, robi dobrze, czyli służy jako niezbędny, choć trudny i przygnębiający przewodnik po rosnącej obfitości danych sondażowych, które sugerują twierdzącą odpowiedź na pytanie zadane przez Nicholasa Carra w The Atlantic, „Czy Google czyni nas głupimi?”. – i wykazać, że to nasze dzieci i wnuki wyprzedzają nas w głupocie. Ale kiedy ten proces się zakończy, przypuszczalnie nie będzie nas już obchodziło, że kultura i tradycja nie są przekazywane następnemu pokoleniu.

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.