Jeśli prezydent Donald Trump zdoła wygrać reelekcję, wiele rzeczy się nie zmieni. Jego wąski światopogląd nadal będzie kształtował politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Jego niekonsekwentne podejście do przywództwa, pogarda dla sojuszników, sympatia dla dyktatorów – wszystko to pozostanie przez całą drugą kadencję Trumpa.

Ale poza sferą polityki, zwycięstwo Trumpa oznaczałoby morską zmianę dla relacji Stanów Zjednoczonych z resztą świata. Byłby to sygnał dla innych, że Waszyngton zrezygnował ze swoich aspiracji do globalnego przywództwa i porzucił wszelkie pojęcie moralnego celu na scenie międzynarodowej. Zapoczątkowałoby to okres nieporządku i gwałtownych konfliktów, w którym kraje kierują się prawem dżungli i próbują radzić sobie same. A druga kadencja Trumpa potwierdziłaby to, czego wielu zaczęło się obawiać: że lśniące miasto na wzgórzu przygasło, a amerykańska potęga należy już do przeszłości.

BIEGNĄC PO SWOJE REKORDY

Pierwsza kadencja Trumpa stanowi wskazówkę dla tego, co nastąpi później. Pod jego przywództwem Stany Zjednoczone wycofały się z niektórych ważnych zobowiązań międzynarodowych, w tym z paryskiego porozumienia klimatycznego, i ochłodziły swoje stosunki z sojusznikami z NATO. Obrały kurs na konfrontację z Chinami i prowadziły niespójną politykę wobec Rosji – podziw Trumpa dla rosyjskiego prezydenta Władimira Putina zderza się z kongresową i biurokratyczną wrogością wobec Moskwy. Wyjątkowo bliskie stosunki administracji z Izraelem, w połączeniu z partnerstwem z państwami arabskimi Zatoki Perskiej, przyspieszyły transformację polityki bliskowschodniej. Kwestia państwowości palestyńskiej odeszła w cień, a punkt ciężkości przesunął się na tworzenie koalicji przeciwwagi dla Iranu i Turcji. Troska o prawa człowieka jest obecnie czysto instrumentalna, stanowi wygodną dźwignię w realpolitik i polityce wewnętrznej. Urzędnicy amerykańscy w dużej mierze ignorują Amerykę Łacińską i Afrykę, a większość relacji z krajami azjatyckimi postrzegają przez pryzmat handlu.

Trump i jego doradcy mieli surowy, ale w większości spójny światopogląd, uchwycony w haśle „America first.” Wiedzą o konotacjach tej frazy z lat czterdziestych, kiedy była to nazwa ruchu na rzecz powstrzymania Stanów Zjednoczonych przed II wojną światową, ale niespecjalnie się tym przejmują. Nie mają zamiaru angażować się w projekty mające na celu poszerzanie wolności lub choćby tylko jej obronę, choć doskonale potrafią wykorzystać prawa człowieka jako pałkę przeciwko Chinom. Mają niechęć do organizacji międzynarodowych, w tym tych, które Stany Zjednoczone pomogły stworzyć po II wojnie światowej. W przeciwieństwie do większości swoich poprzedników, nie postrzegają przywództwa w tych instytucjach jako instrumentu amerykańskiej władzy, ale jako jej ograniczenie. (Chińczycy mają dokładnie odwrotny pogląd, stąd ich rosnące zaangażowanie w ONZ). Administracja Trumpa postrzega świat jako arenę brutalnej rywalizacji handlowej i militarnej, na której Stany Zjednoczone nie mają przyjaciół, a jedynie interesy.

Druga kadencja Trumpa trwale zszargałaby reputację Stanów Zjednoczonych w zakresie stabilności.

Ta ogólna perspektywa zawiera pewne wewnętrzne sprzeczności, przede wszystkim w odniesieniu do Rosji, ale jest, pomimo swojej surowości, rozpoznawalnym echem jednego starego szczepu myślenia o amerykańskiej polityce zagranicznej. Odzwierciedla on to, co historyk Arthur Schlesinger, Jr, określił na tych łamach 25 lat temu jako pragnienie „powrotu do łona matki”, naiwną i ostatecznie niemożliwą do utrzymania formę izolacjonizmu.

Schlesinger nie docenił stopnia, w jakim Stany Zjednoczone zawsze były globalnie zaangażowaną potęgą, taką, której wartości od czasu do czasu popychały ją do zagranicznych zobowiązań – czy to mądrych, czy głupich. Ale impuls izolacjonistyczny, szczególnie w jego natywistycznej, wojowniczej manifestacji, istnieje od bardzo dawna. Trump jedynie artykułuje jedną z jego wersji – pogląd, że inni robią z Amerykanów głupców, że instytucje międzynarodowe są nikczemnymi narzędziami tych, którzy chcieliby ograniczyć suwerenność USA, że rozlew krwi i horror w innych miejscach nie może tak naprawdę wpłynąć na gigantyczną republikę otoczoną dwoma wielkimi oceanami i dwoma znacznie słabszymi krajami.

Oczywiście, Trumpowska manifestacja tych impulsów jest charakterystyczna. Tak więc, nawet gdy kierunki polityki są mniej lub bardziej normalne lub oczekiwane – na przykład proizraelski przechył lub podejrzliwość wobec ONZ – styl i wykonanie nie są takie.

STYL I SUBSTANCJA

Pierwsza kadencja administracji Trumpa charakteryzowała się okresowymi falami bombastyki, obelg i kłótni z sojusznikami, a także hojnymi komplementami wypłacanymi przyjaznym lub schlebiającym dyktatorom. Charakteryzowała ją również niekompetencja administracyjna, spotęgowana niechęcią Partii Republikańskiej do służenia liderowi, którego nie znosili i którym gardzili. Kwestia drugiej kadencji wymaga zatem myślenia zarówno na poziomie merytorycznym (polityka administracji), jak i na poziomie stylu (ton i obsada personalna administracji).

Z punktu widzenia polityki największa niepewność wiąże się z pragnieniem Trumpa, by zapewnić sobie miejsce w historii, motywacją dobrze znaną wśród prezydentów w trakcie drugiej kadencji. Prezydent zazwyczaj stara się zaspokoić to pragnienie, chwytając się jakiejś wielkiej transakcji – pokój izraelsko-palestyński jest odwiecznym faworytem, ale podobnie jest z kończeniem wojen lub pojednaniem ze starymi wrogami.

Dla Trumpa, można powiedzieć, idea zawierania wielkich transakcji jest kluczowa dla jego autoprezentacji jako potentata biznesowego, który w wyjątkowy sposób wniósł swoją ciężko zarobioną mądrość rynkową do biznesu rządowego. Największą transakcją do sfinalizowania byłyby negocjacje handlowe z Chinami, które zmniejszyłyby również rosnące napięcie strategiczne między tymi dwoma krajami. Mniejsze transakcje mogłyby obejmować izraelsko-palestyński pakt pokojowy i być może jakieś znaczące pojednanie z Rosją. Aby zabezpieczyć te transakcje, Trump, wielokrotny bankrut, który w życiu prywatnym podjął kilka wyjątkowo złych decyzji biznesowych dotyczących kasyn, linii lotniczych i pól golfowych, prawdopodobnie byłby skłonny oddać bardzo wiele. W końcu w zamian za nic dał rządowi Korei Północnej prezent w postaci wizyt prezydenckich i zawiesił ćwiczenia wojskowe z Koreą Południową. Można by się spodziewać czegoś spektakularnego, jak na przykład oddanie Chinom Tajwanu, czy ugięcie się przed chińskim szpiegostwem przemysłowym w Stanach Zjednoczonych.

W prawdzie jednak, żadna z tych wielkich transakcji nie jest tak naprawdę na wyciągnięcie ręki. Rywalizacja amerykańsko-chińska jest obecnie zakorzeniona nie tylko w geopolitycznej logice rosnących Chin, ale także w głębokich wzajemnych podejrzeniach i pragnieniu chińskiego prezydenta Xi Jinpinga, aby rozpocząć oczyszczanie swojego regionu z wpływów amerykańskich. Nawet jeśli Trump będzie chciał się dogadać, Pekin może nie spotkać się z nim przy stole, a nawet jeśli, to każde porozumienie może się załamać w salach kolejnego Kongresu. Z kolei negocjacje między Izraelczykami a Palestyńczykami raczej nie zaoferują Palestyńczykom lepszego porozumienia niż to, które mogli uzyskać za czasów administracji Clintona (według wszelkiego prawdopodobieństwa znacznie gorsze) i bez wątpienia nie zaspokoją ich aspiracji do nieskrępowanej państwowości i stolicy w Jerozolimie. Jeśli chodzi o jakąś odwilż z Rosją, to choć Trump ma sympatię do Putina, bardzo niewielu republikanów w Kongresie czy członków biurokracji ją ma.

Trump prowadzi kampanię w Allentown, Pensylwania, październik 2020

Leah Millis / Reuters

Tutaj pojawia się kwestia stylu. Retoryka Trumpa wobec tradycyjnych sojuszników jest niemal nieustanną obelgą: z pewnością ma on niewielki szacunek dla ich interesów i trosk. I choć może wierzyć, że Stany Zjednoczone naprawdę mogą działać w pojedynkę, dowie się, że trudno jest zawrzeć układ z Chinami, jeśli kluczowi azjatyccy sojusznicy są mu przeciwni, osiągnąć pokój izraelsko-palestyński, jeśli naraża to lokalne reżimy arabskie, lub pośredniczyć w rosyjskim porozumieniu, jeśli Europa jest temu całkowicie przeciwna.

Co ważniejsze, Trump znajdzie się w ciągłym impasie przez czystą niekompetencję administracyjną. Po zlikwidowaniu znacznej części biurokracji, Trump odkryje – pod pewnymi względami już odkrył – że praca w polityce zagranicznej nie jest wykonywana po prostu poza Białym Domem. Niedostatecznie obsadzone lub niekompetentnie obsadzone biurokracje nieodmiennie utrudniają pracę, zarówno w sposób zamierzony, jak i przypadkowy.

Ręce Trumpa nie będą całkowicie związane. Jeśli rozkaże wycofać wojska z Afganistanu i Iraku, a nawet z Europy, to tak się stanie – choć uderzające jest to, jak skuteczni okazali się jego właśni mianowańcy w powolnym wycofywaniu wojsk amerykańskich z Syrii. Jeśli jednak będzie się upierał, to może mu się udać wycofać siły amerykańskie i odrzucić te zobowiązania. Taki retrenchment znów podsyci jego wizerunek jako mediatora.

Druga kadencja Trumpa byłaby więc taka, jakby izolacjonista Robert Taft pokonał Dwighta Eisenhowera w republikańskich prawyborach w 1952 roku, ale potem doznał jakiegoś poważnego zaburzenia psychicznego w tym procesie. Nie ma powodu, by sądzić, że bombastyczność, użalanie się nad sobą, niespójność, wojowniczy narcyzm i niefrasobliwość Trumpa osłabłyby po drugim cudownym zwycięstwie nad bardziej popularnym przeciwnikiem z Partii Demokratycznej. Jego szczerząca się i zmienna wersja „America first” wyrządziłaby o wiele więcej szkód niż bardziej tradycyjny izolacjonizm „z powrotem do łona matki”, który opisał Schlesinger.

To, po pierwsze, trwale zepsułoby reputację Stanów Zjednoczonych w zakresie stabilności i przewidywalności. Jeden wybór Trumpa z niewielką przewagą głosów w trzech stanach mógłby zostać uznany za przypadek, amerykańską wersję politycznego wirusa, który w ostatnich latach dotknął wiele demokratycznych państw. Drugi wybór byłby dla zewnętrznych obserwatorów sygnałem czegoś znacznie gorszego – albo tego, że system jest fundamentalnie wadliwy, albo tego, że Stany Zjednoczone przeszły jakiś moralny upadek. W obu przypadkach dni Stanów Zjednoczonych jako światowego lidera dobiegłyby końca. Kraj, który zbudował instytucje międzynarodowe, który potwierdził podstawowe wartości wolności i rządów prawa oraz który stanął po stronie sojuszników, przestałby istnieć. Stany Zjednoczone pozostałyby oczywiście wielkim mocarstwem, ale zupełnie innego rodzaju.

LAW OF THE JUNGLE

As troubling as the Trump presidency has already been and as badly as it has damaged the reputation of the United States, this outcome would be far worse and difficult even for those who have been the most critical of the president to imagine. Oznaczałoby to powrót do świata, w którym nie ma innego prawa niż prawo dżungli – świata podobnego do chaotycznych lat 20. i 30. ubiegłego wieku, ale gorszego niż ten, ponieważ nie byłoby tam Stanów Zjednoczonych na peryferiach, gotowych do przebudzenia i wyruszenia na ratunek.

Stałby się on raczej światem radykalnej samopomocy, w którym wszelkie narzędzia władzy byłyby legitymizowane przez ten najpotężniejszy z powodów – konieczność. Państwa byłyby bardziej skłonne do zdobywania broni nuklearnej i rozważania użycia zabójstw, ukierunkowanej broni biologicznej i rutynowych przewrotów w celu osiągnięcia bezpieczeństwa. Atrakcyjność systemów autorytarnych wzrosłaby.

Co więcej, nawet jako wielkie mocarstwo, Stany Zjednoczone zostałyby poważnie osłabione przez wewnętrzny rozdźwięk. Druga kadencja Trumpa, osiągnięta w dużej mierze dzięki tłumieniu głosów, dziwactwom Kolegium Elektorskiego i zręcznym manewrom republikańskich polityków, doprowadziłaby do niestabilnej sytuacji politycznej. Partia Republikańska, w obecnym kształcie, jest demograficznie skazana na zagładę, czerpiąc większość swojego poparcia z malejącej i starzejącej się części elektoratu, i jej liderzy o tym wiedzą. Wiedzą o tym również ich przeciwnicy. Na amerykańskich ulicach doszło już do politycznie motywowanej przemocy, a może być jej jeszcze więcej. Do jawnej wojny domowej może nie dojść, ale można sobie wyobrazić tłumienie i mordowanie przywódców politycznych przez partyzantów każdej ze stron – a wszystko to podżegane przez triumfującego Trumpa i jego oburzonych i zradykalizowanych przeciwników. I, oczywiście, zagraniczni przeciwnicy Stanów Zjednoczonych znaleźliby sposoby na podsycanie ognia.

Największe konsekwencje drugiej administracji Trumpa byłyby najbardziej nieprzewidywalne.

Największe konsekwencje drugiej administracji Trumpa byłyby najbardziej nieprzewidywalne. Kolejna kadencja prawdopodobnie wymusiłaby zmianę w sposobie, w jaki wszyscy myślą o Stanach Zjednoczonych. Od początku swojego istnienia kraj ten był ziemią przyszłości, pracą w toku, miejscem obietnicy bez względu na jego wady i trudności, niedokończonym miastem na wzgórzu, które wciąż jest w budowie. Po drugiej kadencji Trumpa Stany Zjednoczone mogą być równie dobrze rozumiane jako pomnik przeszłości. Nie upadłe państwo, ale upadła wizja, ogromna potęga w upadku, której czas nadszedł i minął.

Stany Zjednoczone stanęły już wcześniej w obliczu tak potencjalnie drastycznej rewizji swojego wizerunku. Wojna secesyjna zakwestionowała samo istnienie tego kraju jako państwa unitarnego, a Wielki Kryzys poddał w wątpliwość jego model polityczno-ekonomiczny. W obu przypadkach wyjątkowi prezydenci, zainspirowani ideałami założycieli kraju, doskonale zdawali sobie sprawę z konieczności wskazania Amerykanom lepszej przyszłości. To dlatego niektóre z kluczowych aktów prawnych prezydenta Abrahama Lincolna skupiały się na otwarciu Zachodu i dlaczego prezydent Franklin Roosevelt zapewniał Amerykanów, że nie mają się czego obawiać, ale sam strach.

Sloganem Trumpa było „uczynić Amerykę znowu wielką”. Bardziej odkrywcza fraza pochodziła z jego żałobnego przemówienia inauguracyjnego w 2017 roku: „amerykańska masakra”. Prezydent wkupił się w wizję upadku, która podkopuje wszelkie dobro, jakie Stany Zjednoczone mogą zrobić na świecie. Jego wizja wielkości jest zdumiewająco pozbawiona treści; jego polityczny urok opiera się na resentymencie, stracie, strachu przed wysiedleniem, a nawet jawnej rozpaczy. Druga kadencja oznaczałaby dla Stanów Zjednoczonych wejście w wielowymiarowy kryzys, potencjalnie równie głęboki jak ten z lat 50. i 30. XIX wieku. Tym razem jednak kraj miałby przywódcę okaleczonego przez własny narcyzm, niekompetencję, a nawet więcej – przez fatalne zrozumienie tego, co jeden z jego republikańskich poprzedników tak często nazywał „ostatnią, najlepszą nadzieją człowieka”

Loading…

.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.