W każdym razie to powinna być prawda: że kiedy bombowiec Joe Kennedy’ego eksplodował w powietrzu, oficerem w samolocie lecącym wśród odłamków i kuli ognia był nie kto inny jak Elliott Roosevelt. Że w ostatnim roku II wojny światowej syn 32. prezydenta Ameryki był naocznym świadkiem śmierci brata 35. prezydenta. Przynajmniej jeden biograf uważa, że pułkownik Roosevelt zmylił szczegóły: że był bezpieczny na ziemi, a prawdziwym naocznym świadkiem był lotnik pod jego dowództwem. Ale jest to historia, która pozostaje w pamięci, ponieważ jest to historia oparta na rodzinie. Christopher Buckley nazwał ją „szczegółem na poziomie Iliady” i miał całkowitą rację, ponieważ chęć zastąpienia genealogii historią jest starożytna. Kochamy nasze znane wielkości; kochamy naszych bohaterów, których imiona są same w sobie skompresowaną opowieścią.

I, patrząc z dłuższej perspektywy, kochamy te rzeczy o wiele dłużej niż próbowaliśmy praktykować demokrację. Być może ten urok wyjaśnia, dlaczego demokracja produkuje dynastie dość konsekwentnie – ale mimo to mentalność dynastyczna i demokratyczna są sprzeczne. Ta pierwsza obiecuje wszystkie atrakcyjności sławy, widowiskowości, pewności. Ta druga oznacza bezosobowość, grupy interesów, ruchy, „zinstytucjonalizowaną niepewność” – rzeczy, które po prostu trudniej opowiedzieć. Nic dziwnego, że polityka jest tak często opowiadana jako historia Kennedych, Bushów czy Clintonów (lub, jeśli mieszkamy gdzie indziej, Trudeausów, Gandhisów czy Xisów). Nic dziwnego, że właśnie wyemitowana dokumentalna epopeja Kena Burnsa o Rooseveltach, którą wielu z nas wciąż ogląda na TiVo, została nam przedstawiona jako „Historia intymna” – historia rodziny.

A jednak jedną z zagadek tej historii jest to, że polityczna rodzina, która w połowie wieku wyglądała na gotową do przejścia od sukcesu do sukcesu, zamiast tego rozmyła się i poniosła klęskę. I jest jedną z ironii tej historii, że wielki beneficjent polityki dynastycznej, Franklin Delano Roosevelt, pozostawił po sobie jedną z najostrzejszych krytyk dynastii w amerykańskim życiu. Nawet gdy czerpał korzyści ze sławnego nazwiska, nikt tak jak FDR nie przemawiał w obronie godności demokratycznego sposobu myślenia. W obliczu zbliżających się wyborów, które mogą być kolejnymi dynastycznymi wyborami w epoce głębokich nierówności, warto pamiętać o tym przesłaniu i o konsekwentnych porażkach rodziny Rooseveltów. Warto zapytać: Co się stało z Rooseveltami? Dlaczego ich polityczna dynastia wygasła, podczas gdy inni – Kennedy’owie, Clintonowie, Bushes’owie – prosperowali?

***

Był taki moment, kiedy wydawało się, że dwaj synowie prezydenta zostaną gubernatorami i przedłużą nazwisko rodziny do trzeciego pokolenia na scenie krajowej. To był rok 1994, kiedy George i Jeb Bush przygotowywali się do startu w wyborach w Teksasie i na Florydzie. Był też rok 1950, James i Franklin Roosevelt, Kalifornia i Nowy Jork. Magazyn Look już wyprzedzał sam siebie: „Dwóch młodych Rooseveltów ściga się o Biały Dom”, czytamy w nagłówku.

Ale jeśli lata 90. były sukcesem dla Bushesów – George W. został wybrany na urząd stanowy przy pierwszej próbie, a niewielka przegrana Jeba ustawiła go do zwycięstwa cztery lata później – to lata 50. były fiaskiem Roosevelta. W 1950 r. James Roosevelt został pokonany przez urzędującego gubernatora Kalifornii, Earla Warrena, w prawie 30-punktowym osunięciu. Cztery lata później FDR Jr. został zepchnięty z pierwszego miejsca przez nowojorską machinę Tammany Hall i przegrał wyścig o fotel prokuratora generalnego w wyborach, które jego partia i tak wygrała. Co poszło nie tak?

Zacznij od Jamesa Roosevelta, czyli Jimmy’ego. Jimmy był nie tylko najstarszym synem prezydenta Roosevelta i jego fizyczną podporą podczas wystąpień publicznych, ale przez pewien czas pełnił również funkcję jednego z najbliższych doradców prezydenta. Nigdy jednak nie udało mu się pozbyć piętna manipulowania wpływami. Zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej kadencji ojca musiał unikać plotek o „wykorzystywaniu wpływów politycznych do osiągania ogromnych zysków przez jego agencję ubezpieczeniową”. Sekretarz skarbu oskarżył go o działanie jako wspólnik Josepha Kennedy’ego Seniora, a kiedy Jimmy wstawił się za oszukującym na podatkach wspólnikiem, zagroził nawet, że w proteście poda się do dymisji. Pod koniec swojej kadencji jako doradca ojca, Jimmy zwrócił się do przewodniczącego SEC Williama O. Douglasa z planem firm użyteczności publicznej, aby sfałszować przepisy finansowe w zamian za łapówki. Zamiast poprzeć ten plan, Douglas przedstawił go prezydentowi wraz z własnym listem rezygnacyjnym – i był oszołomiony, gdy FDR zapłakał z gniewu.

Słowa o tych skandalach nie ograniczyły się tylko do Białego Domu. W 1938 roku Saturday Evening Post opublikował „Jimmy’s Got It”, exposé, w którym twierdził, że syn prezydenta przynosił aż 2 miliony dolarów rocznie dzięki swojej działalności ubezpieczeniowej. Jimmy zareagował, publikując swoje zeznania podatkowe, które wykazały, że Post wyolbrzymił jego dochody o rząd wielkości. Ale szkoda została wyrządzona, a nawet jeszcze bardziej pogłębiona, kiedy przeniósł się do Hollywood i (według jego własnych słów) „pojawiły się historie, że byłem wmieszany w mafijne porachunki”. Pokonanie popularnego urzędującego gubernatora zawsze było nieprawdopodobne – ale Jimmy Roosevelt zyskał reputację, która czyniła to niemożliwym. Mimo to, natura tego, co poszło nie tak, zdawała się mu umykać. „Ludzie często pytają mnie, dlaczego nie zostałeś prezydentem”, zastanawiał się wiele lat później, „a ja zawsze odpowiadam, że nie nacisnąłem właściwego przycisku”.

Dla kontrastu, politycznym grzechem jego młodszego brata, Franklina Jr, nie była chciwość, lecz lenistwo. Spośród czworga pozostałego przy życiu rodzeństwa to on najbardziej przypominał FDR z twarzy i głosu; ale jego cztery i pół roku w polityce krajowej, jako kongresmena z Nowego Jorku, pozostawiło niewielki ślad. Pośmiertna opinia Jimmy’ego na temat kariery Franklina Juniora jest warta rozważenia, nawet jeśli wydaje się zabarwiona ich rywalizacją między rodzeństwem: „Zamiast pracować w swoim zawodzie, popadł w marazm, uważając go za poniżej pasa, podczas gdy on celował w wyższe stanowiska. Być może miał najgorszą frekwencję spośród wszystkich członków w tamtych czasach, i to kosztowało go te wyższe stanowiska.” Więcej podobnych świadectw złożył legendarny mówca Izby Sam Rayburn. Kiedy Jimmy z opóźnieniem dostał się do Kongresu w 1955 roku, Rayburn odciągnął go na bok i ostrzegł przed naśladowaniem brata: „Franklin zmarnował tam swój i nasz czas i nie chcę, żebyś popełnił ten sam błąd”. Mając niewiele osiągnięć legislacyjnych i niewielki kapitał polityczny poza nazwiskiem, FDR Jr. został łatwo odsunięty na bok przez nowojorskich bossów partyjnych.

Ale żaden Roosevelt nie miał tak barwnej kariery jak środkowy syn prezydenta, wojskowy, od którego zacząłem, Elliott. W swoim czasie był włóczęgą, ranczerem, niedoszłym baronem radiowym, ekspertem od zwiadu lotniczego, burmistrzem Miami Beach, hodowcą koni arabskich i „autorem” napisanej pod wpływem ducha serii powieści detektywistycznych, w których Eleanor Roosevelt rozwiązywała zagadki. „Wszystko, czego kiedykolwiek chciałem od życia” – wyznał kiedyś – „to być naprawdę wielkim człowiekiem”. Ale skandal stanął na drodze jego ambicji, a ta lista jest prawie tak długa, jak litania karier Elliotta. Obejmuje ona jego nominację na kapitana w Korpusie Powietrznym Armii – co wywołało oskarżenia o nepotyzm i sprawiło, że „I Want to Be a Captain Too” stało się sloganem republikanów w 1940 roku – oraz oskarżenia komisji senackiej o to, że przyjmował przysługi, aby skierować rządowy kontrakt lotniczy do Howarda Hughesa.

Historia polityczna, którą tu naszkicowałem, jest niekompletna. Jest niekompletna w tym sensie, że opowiadając o skompromitowanych ambicjach politycznych, pomija Eleanor Roosevelt, która miała ogromny wpływ i była twórcą nowoczesnej doktryny praw człowieka, ale nigdy poważnie nie myślała o wyborze na urząd. Pominięto również Roosevelta, którego dziedzictwo było o wiele bardziej kłopotliwe: Wnuk Teddy’ego Roosevelta, Kermit, oficer CIA, który stał na czele zamachu stanu w 1953 roku przeciwko demokratycznie wybranemu rządowi Iranu i pomógł zasiać tam trwałą wrogość wobec Ameryki.

Jednocześnie, rozwodząc się nad „przyciskami”, których Rooseveltom jakoś nie udało się nacisnąć, historia, którą naszkicowałem, pominęła również dobro, które czynili i momenty, w których świadomie odkładali na bok swoje przywileje. Kiedy nadeszła wojna, każdy z synów prezydenta zgłosił się na ochotnika do służby w strefach wojennych. Jimmy służył pod ostrzałem jako komandos piechoty morskiej. Franklin uratował życie rannemu marynarzowi podczas niemieckiego bombardowania. Elliott, niezależnie od tego, czy był świadkiem eksplozji, w wyniku której zginął Joe Kennedy, czy nie, był pionierem rozpoznania lotniczego.

Wszystkich ich jednak prześcignął kuzyn z drugiej strony rodziny, Ted Roosevelt. Jako jedyny z dzieci TR próbował zrobić karierę polityczną. Ted został wplątany w słynny skandal z Teapot Dome i jego kariera załamała się. Ale jako generał brygady, gdy nadeszła inwazja w Normandii, nalegał na dołączenie do pierwszej fali; w wieku 57 lat był najstarszym Amerykaninem na plażach. Idąc z laską przez grad ognia, zaimprowizował plan ataku dla dwóch pułków, które wylądowały milę od celu. Gen. Omar Bradley nazwał to później najodważniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widział.

Tak więc wszystkie te życia, jak większość żyć, miały swoje chwile poświęcenia i sezony szukania siebie. Ale kiedy rozważamy dynastię Rooseveltów, która nie była dynastią, najbardziej znamiennym faktem jest to, jak dokładnie, a nawet bezwzględnie, ich współcześni analizowali te samozachowawcze momenty. To nie jest po prostu historia potężnych ludzi, którzy próbują wykorzystać swoje powiązania z władzą i czasami im się to nie udaje. To także historia osób mianowanych, które wielokrotnie dmuchały w gwizdek i składały rezygnacje, śledczych w Kongresie i prasie, którzy nieustannie czuwali nad oznakami nepotyzmu i handlu przysługami, ustawodawców, którzy postanowili nie robić wrażenia na nazwisku Roosevelta, oraz kultury politycznej o wyraźnie egalitarnych sympatiach, które sprawiły, że te rzeczy stały się możliwe.

Bez wątpienia, część kontroli, która spotkała Rooseveltów była napędzana czystą partyzantką; część była napędzana skandalami romansów i rozwodów, a nie polityczną substancją; bez wątpienia, część z nich była niesprawiedliwa, jak w przypadku incydentu, w którym pasażerowie Chicago wygwizdali Jimmy’ego Roosevelta za prośbę, aby ich pociąg był opóźniony o kilka minut, aby mógł wykonać połączenie, lub tygodni, w których Franklin Jr. wziął wojenne zwolnienie lekarskie z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, a „gazety waliły go niemiłosiernie za opieszałość”.

Ale trudno jest oddzielić tę kontrolę, nawet w jej najmniej uczciwym wydaniu, od kultury, która wymagała, by synowie przywilejów ponieśli swoją część ciężaru wojny światowej, i która zbudowała najbardziej równy porządek ekonomiczny, jaki ten kraj kiedykolwiek znał. Każdy opis politycznego upadku Rooseveltów musi zmierzyć się z tymi czynnikami, a także z ich siłą w klimacie połowy wieku, do którego ukształtowania tak bardzo przyczynił się sam FDR. Porównania wielkich amerykańskich rodzin politycznych, Rooseveltów, Kennedych, Bushów i Clintonów, zazwyczaj polegają na zestawianiu skandalu ze skandalem i osobowości z osobowością – podczas gdy możemy dowiedzieć się o wiele więcej, obserwując zmieniający się świat wokół nich. Patrząc z perspektywy naszej obcej epoki historycznie skoncentrowanego bogactwa – czasu, w którym „coraz więcej Amerykanów wierzy, że gra jest ustawiona” i czasu, w którym przywódcy na stanowiskach państwowych coraz częściej działają jako „centra zysku dla całych swoich rodzin” – możemy zapytać, czy kultura polityczna, która sprawdzała ambicje Rooseveltów, rozumiała coś, czego nie rozumie nasza.

***

W czerwcu 1936 roku, u progu największego osunięcia wyborczego od ponad wieku, jak zwykle opierając się na wsparciu Jimmy’ego, FDR podszedł do podium na konwencji swojej partii w Filadelfii i wygłosił jedno z bardziej niezwykłych przemówień swojej prezydentury.

Zastanawiając się nad koncentracją władzy ekonomicznej, która poprzedziła ekonomiczny upadek Ameryki, powiedział: „Z tej nowoczesnej cywilizacji ekonomiczni rojaliści wyrzeźbili nowe dynastie. Nowe królestwa zostały zbudowane na koncentracji kontroli nad rzeczami materialnymi. Poprzez nowe zastosowania korporacji, banków i papierów wartościowych, nowe maszyny przemysłu i rolnictwa, pracy i kapitału – wszystko to, o czym nie śniło się Ojcom – cała struktura nowoczesnego życia została wcielona w tę królewską służbę.”

To, co jest uderzające w przemówieniu zjazdowym, to podstawy, na których prezydent zdecydował się skrytykować tę historyczną nierówność. To nie jest przemówienie o pieniądzach, dobrobycie czy wstawianiu kolejnego samochodu do garażu klasy średniej – to raczej argument o wolności. Nierówność była szkodliwa dla zwykłych Amerykanów, ponieważ sprawiała, że „warunki ich pracy (…) pozostawały poza kontrolą ludzi”. Zagrażała samorządności na poziomie życia codziennego, a przede wszystkim na poziomie polityki krajowej.

„Uprzywilejowani książęta tych nowych dynastii ekonomicznych”, argumentował prezydent, „sięgnęli po kontrolę nad samym rządem”. Wbrew ich twierdzeniu, że proces polityczny może przebiegać bez zakłóceń w obecności ogromnych koncentracji bogactwa, prezydent Roosevelt nakłaniał swoich słuchaczy do postrzegania wolności politycznej jako związanej z wolnością od potrzeb. Wbrew ich twierdzeniu, że wolność jest kwestią wyłącznie wyborczą, ponownie podkreślił klasyczną, małą tradycję republikańską, która odegrała tak kluczową rolę w naszej historii politycznej: pogląd, że wolność ludu jest zagrożona za każdym razem, gdy podlega on dominacji elit, czy to z urodzenia, czy z bogactwa, czy to politycznych, czy ekonomicznych. „Niezbędni ludzie”, powiedział Roosevelt, „nie są wolnymi ludźmi”. Jest to argument przeciwko nierówności, który opiera się na wspólnym obywatelstwie, i był powtarzany przez większą część jego prezydentury. Historycznie rzecz biorąc, jest to amerykański argument przeciwko nierówności, który wybrzmiewa najsilniej.

Teraz, jest to coś w rodzaju kalamburu, że to samo słowo użyte tutaj do opisania koncentracji władzy gospodarczej – dynastii – opisuje również koncentrację władzy politycznej w rodzinach i wąskich elitach. Ale prawdą jest również to, że obie koncentracje są niepokojące na podobne sposoby. Jeśli jedna nas niepokoi, to powinna też niepokoić druga. Obie mają tendencję do sprowadzania zwykłych ludzi do bierności, czy to jako widzów ich własnego życia gospodarczego, czy jako widzów starcia marek politycznych. W obu przypadkach, by zapożyczyć słowa z ważnego studium o dynastiach politycznych, „władza rodzi władzę” – i to w sposób, który wydaje się być odporny na argumenty.

Ironia w tym wszystkim polega na tym, że prezydent, który wystąpił przeciwko „uprzywilejowanym książętom”, sam był księciem. Po raz pierwszy na krajowym bilecie, został przedstawiony na konwencji swojej partii jako „nazwisko, z którym trzeba się zmierzyć w amerykańskiej polityce”. Nazwijcie jego słowa kawałkiem hipokryzji, jeśli chcecie – ale pamiętajcie, że hipokryzja ma swoje zalety. Oczywiście politycy dążą do tego, by postawić siebie w jak najlepszym świetle. Ale to, co mówią, może ich wiązać. Ich słowa mogą przejść poza ich własną kontrolę. Kiedy książę pomstuje na książąt, nie jest to w pełni szczere, ale jest użyteczne.

Nie możemy oddzielić argumentu obywatelskiego, jaki FDR wysuwał na rzecz Nowego Ładu, od sceptycyzmu, jaki spotkał niedoszłą dynastię Rooseveltów, i od jej mało spektakularnego końca. Nie możemy też dziś oddzielić od siebie dwóch nurtów tego argumentu: z jednej strony, sprawiedliwości naszego życia politycznego i gospodarczego; z drugiej, sprawiedliwości sposobów, w jakie wybierane są nasze elity – tendencji każdej elity do utrwalania i umacniania się, jeśli nie jest stale kontrolowana. Nawet gdy prezydent Roosevelt potępiał tę tendencję, przyznał jednocześnie, że „jest ona naturalna i być może ludzka”. Wiedziałby to z doświadczenia; wiedziałby też, że nasz nawyk bycia onieśmielonym przez nazwiska jest równie naturalny. To przeciwny rzut umysłu – uważny na to, co wielkie, i zawsze nieco sceptyczny wobec dobrej historii – wymaga pracy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.